W tym przypadku, wypada zacząć od pytania tyleż podstawowego, co wcześniejszego, o industrializację. Jest ono jak najbardziej zasadne, zwłaszcza w kraju, który poddawany był przez niemal pół wieku – procesowi nie tylko forsownej, ale planowej industrializacji. Przemysł był bowiem fundamentem formacji ustrojowej i gospodarczej PRL-u. Nie powinno więc dziwić, że biorąc pod uwagę podstawowe wskaźniki wzrostu gospodarczego mierzone strukturą zatrudnienia czy udziałem sektorów gospodarki w tworzonym PKB, w połowie lat osiemdziesiątych, Polska była krajem bardziej uprzemysłowionym niż USA (udział zatrudnionych w sektorze produkcji: USA – 27%; Polska 36%). Ale też, w odniesieniu do innych krajów, biorąc pod uwagę wskaźniki wartości dodanej brutto (gross value addad – GVA) dynamika tychże w sektorze usług zdecydowanie przewyższała (nadal przewyższa) ich produkcyjne odpowiedniki.

Kiedy kraje gospodarczo najwyżej rozwinięte wchodziły już na trajektorię post/industrialnej transformacji, w PRL osiągaliśmy apogeum uprzemysłowienia. To wtedy powstawały owe mastodonty socjalistycznej formacji gospodarczej.

Tu pojawić się może zarzut (?), wątpliwość (?), że przecież poprzez socjalistyczną industrializację realizowano przede wszystkim cele ideologiczne, bowiem najważniejszym z nich było potwierdzenie przewodniej siły proletariatu – czy szerzej – ludu pracującego. Jest to jednak tłumaczenie mało przekonujące, ponieważ ideologiczne cele uzasadniane były naukowo, a gospodarka realnego socjalizmu była najbardziej racjonalną gospodarką w całej historii gospodarującego człowieka.

Ale ocena industrializmu odniesiona do gospodarki kapitalistycznej wcale nie wypada tak jednoznacznie. Wszystko zależy bowiem od wyliczeń, a te od danych statystycznych, te zaś od przyjętych formularzy sprawozdawczych. Zmieniając mierniki, i biorąc pod uwagę nie statystyczno-formalnie ujęty wynik, tylko sposób wypracowywania – tworzenia wartości, R. Normann i R. Ramirez (Designing Interactive Strategy, 1994) dokonali podziału gospodarki na trzy „ekonomie” ( economies). Jeśli zmienimy typowe statystyczno-branżowe ujęcie i uwzględnimy sposób tworzenia wartości, to okaże się, że – na przykład – na konto przemysłu motoryzacyjnego powinna być wpisana nie cała wartość wyprodukowanego samochodu, a jedynie 25% jego łącznej wartości/ceny. Zdecydowanie największy udział w jej tworzeniu mają usługi.

Ponowne uznanie re/industrializacji za podstawę rozwoju społeczno- gospodarczego kraju może budzić uzasadnione wątpliwości, czy „re” nie oznacza re/petycji błędów wcześniej popełnionych? Albo utrwalenia negatywnych następstw, wynikających z industrializacji, z pokonywaniem których – jako społeczeństwo jednolite klasowo– ciągle się borykamy?

Nieuchronnie pojawia się też Heraklitańskie pytanie, czy można wejść dwa razy do tej samej rzeki, a więc, czy gospodarka współczesna nadal potrzebuje przemysłu, aby się móc rozwijać?

Po pierwsze, jest to inna gospodarka. Pomijam eksponowanie w niej znaczenia usług, bo wielu to może drażnić, więc używam innych, aktualnie stosowanych określeń. Wraz z końcem XX w. cywilizacja Zachodnia weszła w erę post/industrialną, więc zaczęła się dynamicznie rozwijać gospodarka – określana różnie, najczęściej jako: niematerialnych, albo odmaterializowanych zasobów; gospodarka dostępu (access economy), gospodarka doświadczeń (experience economy), nie mówiąc już, że oparta na wiedzy i zbudowana na sieci.

Po drugie, w re/animacji industrializmu pokutuje stare Marxowskie myślenie, że „baza” (materialna, czyli produkcyjna) pociągnie za sobą rozwój „nadbudowy” (formacji kulturowej), a przecież zależność jest dokładnie odwrotna. Kwestia jest zupełni fundamentalna. Czy mamy być społeczeństwem nie rozbudzonym intelektualnie, materialnie zniewolonym, którego przyszłość, niezmiennie osadzona zostaje na aksjomacie: produkcja = konsumpcja? Czy mamy pozostać krajem, w którym zasoby intelektualne-duchowe społeczeństwa nigdy nie będą w stanie odkryć innego znaczenia bogactwa niż tylko posiadanie (habere), „mienie” wraz z warunkującym je za/prze/właszczaniem ? Rozwój gospodarczy ma dziś inne, niż materialne podstawy.

(Pisałem o tym w książce: „Zarządzanie wartością z klientem”, 2012)

Spytać wreszcie wypada, czym to ponowne wejście d z i ś (w końcu drugiej dekady XXI w.) na industrialną trajektorię rozwoju miałoby się różnić od tamtej historycznej industrializacji?

Wskażę na jedną, moim zdaniem najważniejszą różnicę. Otóż jeszcze przed czterdziestoma laty przewidywano, iż po osiągnięciu wspomnianego apogeum, proces industrializacji zacznie wyhamowywać, ustępując miejsca s e r w i c y z a c j i. Tacy ekonomiści, teoretycy wzrostu gospodarczego jak: C.Clark, A.G.B. Fisher, J. Fourastiè przewidywali, że wraz z początkiem XXI w. cywilizacja Atlantycka wkroczy w erę – nie tyle post/industrialną, ale usługową. Przewidywano – tu posługuję się nie tylko skrótem myślowym, ale czytelnym obrazem – że przy taśmie produkcyjnej staną roboty, a ludzie…? A ludzie, wreszcie nadrabiając dwuwiekowe zaniedbania, będą mogli zająć się „ugorującą” sferą międzyludzkich obcowań, by wypełnić ją usługową treścią.

Dzisiaj już chyba nikt takiej alternatywy nie dostrzega, a tym bardziej, nie traktuje jej serio. Faza post/industrialna okazała się fazą pre/industrialną. Czyżby jakieś dziejowe fatum, wyrażające się zaprogramowaniem – zafiksowaniem rozwoju na błędnie rozumianym postępie? Skutków trzeciej rewolucji (a może już czwartej?) doświadczać będziemy tak, jak poprzednich, tyle że wersji soft.

Adwersarz będzie więc argumentował, iż tym razem zasadnicza różnica między industrializacją a re/industrializacją wynika stąd, iż ta ostatnia stymulowana jest III rewolucją przemysłową. I z tym, oczywiście, się zgadzam. Tyko że, uznając to stwierdzenie za przesłankę, wyciągam stąd inny wniosek. Moim zdaniem, obserwowane właśnie płynne przechodzenie z fazy post/industrialnej w fazę neo/re/industrialną wynika – w równej mierze – z inercji, spowodowanej tym, że już nie tylko nie wiemy, gdzie szukać hamulca…ale zwątpiliśmy w jego istnienie.

Wyrażane przeze mnie obawy o re/industrializację uzasadnione są również tym, że aktualnie żyjemy w świcie zmanipulowanych/przekłamanych znaczeń. Dziś określenie „produkcja usług” nikogo nie dziwi, a przecież jest to oksymoron. Produkcja jest – i pozostanie – tylko produkcją, czyli przekształca się w wyizolowaną strukturę mechanistyczną, zdeterminowaną – od środka – przyjętym know-how.

Dla odmiany, działalność usługowa jest tego mechanizmu zaprzeczeniem. Organizacja tym bardziej staje się usługową, im większą liczbę UgB udaje się jej przyciągnąć, zatrzymać i de facto wprowadzić do swojego wnętrza. Dlatego też, usług się nie produkuje (vide zamieszczony w blogu tekst „Definicja usługi”), tylko świadczy, a świadczyć może tylko człowiek sprawiwszy, że usługa wydarza się „pomiędzy” (sic); „pomiędzy”, a nie w zamkniętej strukturze zdeterminowanej i determinującej.

I tę nieokreśloność odsłaniająca osobliwość usługowego świadczenia chciałbym wyeksponować, podsuwając ją jednocześnie zwolennikom re/industrializacji jako temat do przemyśleń.

Jak można się spodziewać, re/industrializacja spowoduje nasilenie i utrwalenie zespołu negatywnych następstw, które nietrudno przewidzieć. Bardzo zwięźle można je scharakteryzować w sposób prezentowany poniżej:

Rola usług w antropogenezie.

Na różne sposoby można uzasadniać znaczenie usług i również w wieloraki sposób owo znaczenie dezawuować. Ale ujawniając i objaśniając sposób kształtowania się conditio humana, nie można pominąć ustaleń ugruntowanych w dorobku współczesnej antropologii (filozoficznej i kulturowej), który – kolokwialnie – wyraziłbym tak: to, kogo miałem szczęście (albo i nieszczęście) spotkać w moim życiu miało większy wpływ na to, kim jestem – niż rzeczy, przedmioty, urządzenia….jakie mnie otaczały, jakie musiałem obsługiwać. Nie muszę chyba dodawać, że wśród owych spotkanych osób, niemałą grupę stanowi usługodawcy. Zatem – konkludując – gdyby rzeczy, przedmioty, maszyny – czyli wytwory industrii – miałyby formować człowieka, to powstawałby człowiek-robot, zewnętrznie sterowalny. Jedynym (pozornym) wyróżnikiem jego behawioru byłby akt k o n s u m a c y j n y, cechujący się powielaniem raz utrwalanego mechanizmu motywacyjnego i wzorca konsumpcji.

BEZ LUDZI NIE MA USŁUG! Ale też jestestwo pozbawione dostępu do usługowego formowania (dokonującego się w trakcie świadczenia usług), nie może się stać w pełni dojrzałym człowiekiem.

Industrializacja jako podstawa reizmu.

Właściwie, cała moja książka „Zarządzanie wartością z klientem” (2012) jest jedną wielką polemiką z reizmem. Piszę również o tym nieco więcej obok (chodzi o zamieszczony w blogu tekst: „De/waluacja wartości przygotowująca grunt pod Service Dominant Logic)

Czym jest r e i z m? Dosłownie, oznacza trwający od pierwszej rewolucji przemysłowej proces uprzemiotowienia człowieka, zakładający, że realnie istnieje tylko ob-iectum, natomiast sub-iectum jest tylko rojeniem psyche. Z tego też powodu świat wypełniają: obiekty, rzeczy, przedmioty, zbiory, masa, zasoby….i stosunki fizyko-mechanicze zachodzące między nimi. Człowiek jest sterowalnym systemem, rozum/umysł – to właściwie mózg, czyli organiczny komputer, dlatego jednostka ludzka (sic) niczym maszyna de La Mettrie’go tworzy kompatybilne sprzężenie mechaniczno-behawioralne.

To przez reizm utrwala się industrialna klisza poznawcza, czyli – po pierwsze – takie poznanie naukowe, którego podstawą są – jak u T. Kotarbińskiego – nazwy rzeczy i odpowiadające rzeczom fakty, a nie nazwy właściwości, relacji, współ-działania … Po drugie, klisza/schemat nadające światu jeden, wyłącznie utylitarny wymiar.

Czyli, reizm to usługowe – antypody, ponieważ to, co w istocie usługowe rozkwita w sferze – powtórzę to raz jeszcze – „pomiędzy

Toposy Mitteleuropy.

W tym miejscu podejmuję temat, który drążę od dłuższego czasu.. pozostający także bez rezonansu. Szerzej naświetlam go w blogu w tekście: „Cywilizacyjna korekta”, więc tu ograniczę się do wypunktowania jednej kluczowej kwestii. Nie tyle symptomy, co liczne dowody potwierdzają tezę, iż Europa wraz z przełomem tysiącleci weszła w fazę, którą – sięgając po eufemizm zapożyczony od Spengelera – określić można jako zmierzch (Untergang). Z tego też powodu, pojawia się pytanie, czy pogrążać się musi cała Europa? Pytanie zasadne, ponieważ coraz wyraźniej widać, gdzie przebiega granica wyznaczająca położenie Drugiej Atlantydy.

Kraje leżące w sercu Europy w sposób ekstremalny przećwiczone zostały w wszystkich „modernistycznych” ekstremach: od obu tatalitaryzmów  („czerwonego i „czarnego) poczynając, przez forsowną industrializację (materia, masa i siła to kluczowe pojęcia łączące oba totalitaryzmy), po dechrystianizację. Inna jest historia Mitteleuropy, inne też toposy, za pomocą których rozpoznawać powinniśmy naszą przyszłość.

Tym, którym nie udało się wyzwolić z Marxowskiego materializmu historycznego wypada przypomnieć, że nic nie jest przesądzone, że cywilizację Atlantycką (jeśli nie całą, to przynajmniej jej środkowy skrawek) może jeszcze uratować jej kultura. Więc godzi się przypomnieć, że to ostatnie słowo pochodzi od łacińskiego colo, coli, cultum – uprawiać, troszczyć się, pielęgnować, czcić, okazywać szacunek, zamieszkiwać….)

Cywilizacja usługowa jako samorealizujące się niespełnienie.

Jest to niemal dosłownie przytoczony tytuł książki, którą napisałem na przełomie tysiącleci, a ponieważ żadne wydawnictwo nie chciało jej opublikować, wszyła więc jako working papers (2003) pod szyldem nieistniejącej już Katedry Usług AE Poznań (zlikwidowanej w 2012 r.)

Napisałem ją po to, aby wykazać, dlaczego głoszona – z taką determinacją – przez Jana Pawła II – „cywilizacja miłości” nigdy nie powstanie. Mogłaby się wyłonić jedynie z cywilizacji usługowej, a przecież – jak wykazałem – ta ostatnia nigdy nie zaistnieje. Oznacza to więc – nie przebierając w słowach – że jako ludzie skazani jesteśmy na jałowe powtarzanie odruchów wyuczonych podczas obsługiwania maszyn, wmawiając sobie, że się rozwijamy. Ale chyba nie tędy prowadzi droga i nie ten kierunek starali się wytyczać Europie papież- Polak, Albert Schweitzer, Edmund Husserl (i wielu innych).

PS

Wspomniana książka „Cywilizacja usługowa – samorealizujące się niespełnienie” nie znalazła się też w obrocie księgarskim. Z tego powodu dysponuję jeszcze pozostałościami z jednorazowego nakładu. Zainteresowanym książkę nie tylko chętnie, ale i bezpłatnie wyślę.

Kazimierz Rogoziński