Żadna chyba teoria nie wywarła większego wpływu na naszą świadomość, niż ewolucjonizm, bowiem wywodzący się z biologii/przyrodoznawstwa ewolucjonizm, poprzez antropologię i socjologię, dotarł do kultury. Można więc go uznać za najwybitniejsze osiągnięcie myśli naukowej XIX wieku i za najczęściej stosowany w wieku XX schemat wyjaśniania  sukcesywnie postępujących, kierunkowych zmian.

Jak wiadomo, Darwin, pojęcie ewolucji zapożyczył od Spencera, ale nie od razu je wykorzystał, bo znalazło się ono dopiero w szóstej edycji jego „The Orgin of Species”. Dla Spencera ewolucja oznaczała tyle, co kierunkowość zachodzących zmian. Wyłaniały się one w procesie rozwoju i prowadziły od prostych do bardziej złożonych struktur. Zachodzące zmiany miały charakter nie tylko jedno-kierunkowy, ale jedno-wymiarowy. Przedmiotem analizy naukowej stały się struktury heterogeniczne, które w wyniku zachodzących procesów stawały się bardziej jednorodne i wyżej zorganizowane.

Dzięki tej metodzie opisu i wyjaśniania, proces przemian był nazywany rozwojem, a badane struktury zawsze tworzyły funkcjonalną całość, nawet jeśli mimo ich złożoność,  zachowana została wcześniejsza heterogeniczność.

W metodologii nauk, ewolucjonizm przybrał postać teorii, której paradygmat można przedstawiać tak: przypadkowa mutacja prowadzi do modyfikacji i urozmaicenia osobników, może więc dokonywać się między nimi rywalizacja prowadząca do selekcji; szansę na wygraną i przetrwanie ma jednostka lepiej przystosowana do środowiska, tzn. ta, która przed rywalami, zapewni sobie dostęp do najcenniejszych zasobów. Taki schemat wyjaśniania znajduje zastosowanie zarówno w biologii, socjologii, jak i ekonomii. Ewolucjonistyczny paradygmat wycisnął wyraźne piętno na naukach społecznych- zwłaszcza ekonomii. Godne odnotowania jest to, że tej ostatniej udała się rzecz wprost niebywała: zinterpretować rozwój gospodarczy wraz z napędzającym go mechanizmem rynkowym (i rzekomymi prawami rynku) w kategoriach przyrodniczo rozumianego ewolucjonizmu. Zatem ewolucjonizm to nie tylko metoda, ba!, to niewyczerpywalne źródło pozyskiwania ciągle nowych danych dla sformułowania następującej uniwersalnej tezy:

wygrywa ten, kto – wyeliminowawszy konkurentów – szybciej dostosowuje się do wyzwań otoczenia i wyprzedzając innych, wykorzysta dostępne (mu) zasoby. Jedynie w ten sposób może sobie zagwarantować trwalszą progresywną przewagę.

Uformowany wedle ewolucjonistycznej wykładni obraz świata tworzy więc zwarty kontekst znaczeniowy dla takich pojęć jak: walka o byt, sukces, wygrana, rozwój, progres, konkurencyjność, przewaga konkurencyjna, nisza rynkowa….

Piszę to wszystko odtwarzając rzeczy oczywiste; ale robię to z zasadniczo innego powodu. Chciałbym bowiem… podumać nad sprawami oczywistymi.

A teraz asumpt ku temu wyjawiam.

Odważni krytycy

Nie wszyscy bezkrytycznie przyjmują taką wykładnię naszego świata i kształtujących go w zasadniczy sposób procesów. Trafiają się i sceptycy; to prawda, tworzą znikomą mniejszość, niemniej, są to wcale nie jacyś podejrzani kreacjoniści, czy ćwierć – inteligenci.

To, że jest możliwy zdystansowany stosunek do ewolucjonizmu poświadcza  H. Elzenberg, jeden z najbardziej dociekliwych i niezależnych umysłów.

Otóż podejrzewa on protagonistów ewolucjonizmu o uproszczenia, by nie powiedzieć intelektualną łatwiznę, będącą jak gdyby pójściem na myślowe skróty. Zdaniem tegoż uczonego („Kłopot z istnieniem” Kraków, 1994 ), ewolucjonizm jest teorią wyrosłą z pewnego „chwytu myślowego” – jak to nazywa – bardzo zręcznego, zastosowanego po to, aby uniknąć konieczności dokonywania radykalnego wyboru między dwoma podstawowymi, a jednocześnie alternatywnymi obrazami wyłaniania i kształtowania się świata:

 albo powstawanie ex nihilo, albo  – ex aeterno

Ten zmyślny wybieg ewolucjonizmu pozwolił zignorować, pominąć a następnie trwale wyeliminować to, co  „j e s t” ex eminentne.

O ile łatwo jest stwierdzić, że ewolucjonizm bezpiecznie  sytuuje się pomiędzy „rewolucją” a „inwolucją”, to znacznie trudniej jest rozstrzygać spór o to, czy „dostojeństwo istnienia” oddaje prawdziwy, czy fałszywy obraz rzeczywistości. Ale bez wątpienia, stanowi ono źródło podstawowych przeświadczeń człowieka. Niestety, niewielu myślicieli trudziło się, by możliwość tworzenia odmiennych przeświadczeń czy przekonań wyjaśnić; niewielu – bo przypominają się mi jedynie trzy nazwiska: Bergson, Ortega y Gasset, Ricoeur.

Czy więc warto zastanawiać się nad wizją rzeczywistości odbiegającą od tej, wdrukowanej w naszą świadomość przez ewolucjonizm?

Czy w ogóle warto się trudzić reflektując nad czymś – wydawałoby się – zgoła oczywistym? Po co obciążać umysł balastem zwątpień, powodując w efekcie spowolnienie ruchu myśli dotąd podążających wartko utartym szlakiem?

Proponuję zwątpienie potraktować jako ćwiczenia z wyobraźni, bowiem wyłaniający się w jego wyniku obraz rzeczywistości, zaiste, okazuje się być intrygujący.

Determinizm advrs. przeznaczenie

Nawiązując do wspomnianych wcześniej podejrzeń, jakie wspomniany H. Elzenberg żywił w stosunku do ewolucjonizmu, podkreślić wypada jeszcze jedną znamienną cechę tej teorii. Otóż przyjmuje ona, że wszystko, co istnieje musi mieć jakąś przyczynę. Nie ma w tym nic zaskakującego, jeśli się przyjmie, że istnieje tylko jeden – właśnie przyczynowy sposób wyjaśniania. Jednakże L. Wittgenstein (Uwagi różne, op.cit) ma odwagę nazywać go zwodniczym:

„Zwodniczość wyjaśniania przyczynowego polega na tym, że prowadzi do stwierdzenia: ’NATURALANIE, tak to musi się dziać’. Powinniśmy natomiast myśleć: mogło się to wydarzyć TAK i na wiele innych sposobów”.

Jest zatem jeszcze taki INNY sposób wydarzania się, który nazywamy PRZEZNACZENIEM, i na niego też wskazuje L. Wittegstein (tamże s. 97). Sięgamy po to pojęcie wówczas, kiedy zamierzamy ogarnąć i wyjaśnić całokształt indywidualnych, ale też ludzkich dokonań. W ewolucjonizmie pojęcie przeznaczenia nie istnieje, bowiem jest to teoria, która odkrywa i bada obiektywne prawa przyrody, a te są bez/celowe. Ale poznawszy je, można nie tylko rekonstruować minione procesy, ale i ekstrapolować przyszłe zmiany i przewidywać kierunki, jakimi będą podążać.

Tak więc naukowy charakter ewolucjonizmu poświadczony zostaje zastosowaniem wyjaśniania przyczynowego. A przyczyny ewolucyjnych zmian są niezmiennie trojakie: /1/ wpływ środowiska/otoczenia; /2/ wyposażenie genetyczne; /3/ dobór naturalny. Ni – mniej- ni -więcej, napotykamy tu „gotowiec” metodyczny, w którego schematyczności i uproszczeniu należy się dopatrywać popularności tudzież uznania, jakim ewolucjonizm cieszy się w świecie nauki.

Niekiedy naukowcy – stosując eufemizmy, bądź określenia wieloznaczne – wyrażają prawa ewolucjonizmu w zakamuflowanej formie; ale nadal pozostają wierni – jedynie poprawnej i obowiązującej – Metodzie. Gdyby odrzucili wykładnię deterministyczną i uwzględnili to, co w wymiarze dziejów jest przeznaczaniem człowieka i ludzkości – ewolucjonizm straciłby więcej niż  połowę zastosowań i swoje znaczenie w ekonomii, socjologii i humanistyce. Nie chodzi, rzecz jasna tylko o łopatologicznie wyłożony tzw. „darwinizm społeczno – ekonomiczny” w marksistowskiej wersji. Poza nawias teoretycznych wyjaśnień i dydaktycznych zastosowań wypadałoby wyłączyć również – niewinnie brzmiące –  pojęcie „ewolucji społecznej”, rozumiane jako:

„proces jednoliniowego, kierunkowego i stopniowego różnicowania strukturalnego i funkcjonalnego społeczeństwa w wyniku  realizacji immanentnych, endogennych potencji, podobnie jak dzieje się to w przypadku wzrostu osobniczego w świecie organizmów żywych” (P. Sztompka, Słownik socjologiczny. 1000 pojęć, Kraków, 2020, podkreślenia K.R.) Pomny na eufemizmy stosowane w powyżej definicji, pytam: jeśli immanentne, endogenne potencje urzeczywistniają się jednoliniowo, kierunkowo i stopniowo – czyli w sposób niejako zaprogramowany, to czyż nie jest to determinizm? Zwłaszcza, że wzorcowym/modelowym obiektem odniesienia są tu organizmy żywe (materia ożywiona). I czy nie jest tak, że pojęcie „ewolucja społeczna” niejako a priori przekierowuje myślenie w stronę socjo-biologii E.O. Wilsona?

Czy w naszym myśleniu miałoby obowiązywać podobne ukierunkowanie? Jestem innego zdania.

Jeśli istnieje jakieś prawo rozwoju człowieka, to jest nim PRAWO ROZWOJU ŚWIADAOMOŚCI. Tak twierdził C.G.Jung i podkreślał, że wprawdzie rozwój ten przebiega stopniowo, ale nie jednoliniowo, ani jednokierunkowo. Łatwo zauważyć, że ŚWIADOMOŚĆ jest pojęciem, bez którego obywa się ewolucjonizm; z tej też racji, słowo to nie pojawia się w przytoczonej wyżej definicji „ewolucji społecznej”. Świadome przeoczenie, a może  kardynalne uchybienie? Pewnie jedno i drugie, jeśli się przyjmuje, że świadomość jest niezbędna, aby odkryć i ocenić „TO, CO JEST ZDOLNE DO ROZWOJU” (cytat: C.G. Jung, Czerwona księga, Dodatek B, Kraków, 2020). Ta właściwość oceniania odnosi się zarówno do świadomości jednostkowej jak i zbiorowej. Jakże inaczej ocenić można  „immanentne, endogenne potencje?”

Jeśli taka ocena zostanie przeprowadzona, to może zostać (bezpiecznie) uczynniona wola. Jej zaangażowanie przejawia się aktywnością i działaniami, wchodzącymi w rezonans z otoczeniem. Ów rezonans, czy też swoista interferencja z otoczeniem jest nie tylko warunkiem, ale środkiem zabezpieczenia autonomiczności podmiotu. W ten sposób ludzkie indywiduum broni się przed tym, aby zewnętrzne opory i utrudnienia nie ograniczały oddziaływania atraktorów (obranych) wartości.

Jak daleko odeszliśmy od zarysowanego wyżej toku myślenia – najlepiej poświadcza ekonomia. Tu sprawa jest ewidentna, bowiem ewolucjonizm zadomowił się w niej na dobre. Skoro obowiązują „żelazne prawa ekonomii” (ulubiony zwrot prof. L. Balcerowicza – NB posiadającego już zapewne ze dwadzieścia tytułów doctora honoris causa), więc każda zmiana  – jako  każdorazowa konieczność dostosowania się do otoczenia –  jest ewolucją; a do tego, każde celowe/kierunkowe przekształcenie – postępem.

Co to za świat !?

Wiem, że zabrzmi to tromtadrancko i buńczucznie, ale ewolucjonizm wcale nie musi być jedyną teoretyczną podstawą wyjściową do rekonstrukcji otaczającego nas świata, zbudowanego przez człowieka. Aby zrozumieć świat 3, jak go nazywa K.R. Popper, trzeba sięgnąć po bardziej wyrafinowane metody poznania.

Stosując lansowaną na/w tym blogu metodę 3 x i, uzyskać można alternatywny jego obraz.

Przede wszystkim nie ma w nim imperatywu „walki o byt”, a jedynie dokonujące się przetasowania, powodujące zmianę znaczeń i nowe rekonfiguracje w  dostępie do „zasobów”. Zmiany mogą być zastępstwami i mieć charakter komplementarny, a nie wyłącznie substytucyjny – jakby to wyraził ekonomista, a więc odmienne może być ich uwarunkowanie.

Warto w tym miejscu nadmienić, że w 1952 roku C.G.Jung zdobył się na odwagę (NB po konsultacjach z wybitnym fizykiem – W. Pauli) poinformować świat nauki o istnieniu (innej) zasady AKAUZALNEGO UPORZĄDKOWANIA, wyjaśniającej występowanie „znaczących koincydencji”.

Tu jednak poczynić trzeba jedno wyraźnie zastrzeżenie.

Taki alternatywny obraz świata pojawiać się może jedynie razem z pełną akceptacją istniejącego stanu rzeczy, to znaczy, kiedy byt, ujęty w całościowym oglądzie, jawi się jako kompletny.

To fakt, takim dostrzegamy go nie bez trudu; co więcej, na taki afirmatywny stosunek do bytu jesteśmy w stanie rzadko się zdobyć. Na przeszkodzie stają bowiem zarówno myopia metodologiczna, jak i inercja mentalna – przez nią spowodowana. Rygoryzm jednej tylko obowiązującej Metody sprawia, że nie-do-pomyślenia jest na przykład to, co pisze P.K. Feyerabend:

„Jeśli zapoczątkowanie nowego trendu oznacza uczynienie kroku wstecz z uwagi na posiadany materiał empiryczny, /…/ wówczas krok wstecz jest faktycznie krokiem naprzód.
(„Przeciw metodzie”, Wrocław, 2001) i rzadko kto wie, co o niej sądził P. Feyerabend).

Ale jeśli uda się przezwyciężyć syndrom ograniczoności epistemicznej, będziemy mogli  dostrzec, jakie nieuprawnione prerogatywy przypisał sobie homo sapiens. Tenże, aby jednoznacznie samookreślić się jako homo oeconomicus, musiał pojęcie Stworzenia zastąpił słowem „zasoby”.

Reflektując

Jeśli – PT Czytelniku – akceptujesz obowiązujące w/na tym blogu założenie, iż rzeczywistość jest wielowymiarowa, to przyznasz, że stosowanie w jej wyjaśnianiu jednego „klucza” jest uproszczeniem i  czymś prymitywnym (bowiem  taki „klucz” staje się „wytrychem”, który uszkodzić może mechanizm).

Konkluzja: nie ograniczajmy się do jednej tylko Metody, szukajmy, jeśli nie  alternatywnych, to przynajmniej komplementarnych metod wyjaśniania.

Może dzięki temu  staniemy się bardziej czujni? Może bardziej krytyczni? Może z mniejszym entuzjazmem skłonni będziemy zaakceptować tezę, iż  walka o byt wymusza permanentną innowacyjność i tylko ta ostatnia  jest jedynym „motorem” napędzającym zmiany.

PS

Ale, jak tu snuć tego rodzaju refleksje, kiedy – co raz – na ekranie komunikatora pojawia się zarys czyjegoś oblicza. Homo deus? A może to jego (demoniczny) doradca, natarczywie przypominając o swoim istnieniu, niezmiennie zaprasza do współpracy?

Kazimierz Rogoziński