Stało się faktem, że prywatna uczenia im. L. Koźmińkiego wyprzedziła w rankingu uniwersytety ekonomiczne (a niebawem WSKS wyprzedzi Uniwersytet Gdański). Nikogo nie dziwi zupełne rzeczy pomieszanie, a powinno, przynajmniej zespoły pracujące nad nowelizacją ustawy o szkolnictwie wyższym. Okazuje się, że prywatna uczelnia, będąca nie tylko matecznikiem doktryny neoliberalnej, ale też podmiotem /na/ rynku wiedzy, najlepiej spełnia przyjęte standardy naukowe i dydaktyczne.
Rankingi uzmysławiają nam, że oczywistym warunkiem zapewniania porównywalności uczelni jest – równanie w dół. To uniwersytet publiczny zostaje sprowadzony do poziomu uczelni zawodowej, oceniany, a więc i zarządzany jak przedsiębiorstwo, którego celem jest „cykl obróbczy”, polegający na sprawnym przekazywaniu wiedzy studentom.
Natrafiamy tu na jakiś ewidentny przykład błędnego rozumowania: skoro niemal w każdym powiatowym mieście działa wyższa szkoła zawodowa, to i uniwersytety powinny się do nich upodobnić,… bo takie jest, jak widać, z a p o t r z e b o w a n i e; błąd, którego nie chce się nawet komentować. Zwłaszcza, że cały proces u-zawodowienia uniwersytetu napędza odpowiednie ministerstwo.
Jednocześnie do studentów kierowany jest czytelny przekaz, czym powinny być, i jak przebiegać, studia. Ich efektywność zapewniają nośniki elektroniczne (wikipedia i moodle) oraz PKA. Tak więc uniwersytet kieruje do studentów – klientów komunikat, iż studia są inwestycją, a wybierając kierunek studiów, kandydaci powinni brać pod uwagę przede wszystkim poziom przyszłych zarobków. To rynek dostarczać powinien podstawowych przesłanek do decyzji o studiowaniu. Pojawiający się tutaj szacunek kapitalizacji wiedzy ma nie tylko jednostkowo/osobniczy, lecz również dydaktyczny tudzież naukowy wymiar. W konsekwencji, także badania naukowe i wyprowadzane z nich teorie powinny przede wszystkim odnosić się do uprawianych aktualnie gier (czytaj spekulacji) rynkowo-kapitałowych. Zakłada się więc, że rynek jest w stanie wygenerować wystarczającą wiedzę o tym, jak powinien żyć i rozwijać się człowiek, jak kształtując zachowania prospołeczne, powinni współżyć ze sobą ludzie.
To zupełne novum, uniwersytet – sprzeniewierzając się swojej kulturowej misji – akceptuje ten redukcjonizm będący de facto świadomym zmanipulowaniem znaczeń podstawowych pojęć. Skoro modus vivendi współczesnych społeczeństw wyznacza mechanizm rynkowy, to czy potrzebne są uniwersytety? Jeśli chodzi o uniwersytety ekonomiczne, to – będąc konsekwentnym – wypadałoby wrócić do przedwojennych nazw, czyli do akademii handlowych. Nota bene, swoistym prekursorem okazała się znowu SGH, które w nazwie eksponuje nie tylko, że jest „główna”, ale i ….h a n d l o w a, sygnalizując tym samym, że nie pretenduje do bycia uniwersytetem.
Komercjalizacja wiedzy i naukowy biznes, przekształcający uniwersytet w przedsiębiorstwo, odwołuje się nie do dociekliwości i uczciwości naukowej, tylko do czegoś, co zostało określane jako academic entepreneurship. System grantów sprawia, że badania prowadzone są na zamówienie, stąd już tylko krok dzieli nas od sytuacji pisania ekspertyz na życzenie płatnika. Ten nowy stan rzeczy sankcjonuje „ustawa Gowina” wprowadzając w struktury uniwersytetu nowy organ w postaci „rady nadzorczej”, zwany Radą Uczelni, który składać się będzie w znacznej części z wpływowych VIP-ów sektora gospodarki.
To znamienny, by nie powiedzieć przełomowy moment w historii polskiego uniwersytetu. Oto ponad senatem (będącym organem reprezentującym korporację akademików) pojawia się „obce ciało”; a w nim rynkowi gracze, którzy – pomimo tego, że nie mają stosownych kompetencji do sterowania kształceniem elit – nabyli ustawowe uprawnienia sterników świadomości społecznej.
Logiczną konsekwencją tych przeobrażeń jest zasadnicza zmiana znaczenia/rozumienia studiów. Studia nie mają już nic wspólnego z rozbudzaniem zainteresowań, krytycznym świata-oglądem, ani tym bardziej z formacją intelektualną wyróżniającą elitę kraju. W wyniku opisanych wyżej przeobrażeń, uniwersytet, jak na sztandarową instytucję publiczną przystało, zamiast kształcić kadry dla sektora usług publicznych, szkoli przede wszystkim fachowców dla biznesu. To gównie z tego powodu zanika branża usług profesjonalnych (profesjonalista staje się pracującym „pod zamówienie” ekspertem, prowadzącym własny biznes), a więc już nie ma kto zatroszczyć się sferę publiczną. Bo politycy najchętniej by się tego kłopotu pozbyli.
Kazimierz Rogoziński