Teza: od lat osiemdziesiątych XX wieku, ekonomiczna wiedza o usługach ( z teorią włącznie) została zdominowana przez marketing, a konsekwencje tego trudno uznać za jednoznacznie pozytywne.  

 

W powyższym – tytułowym –  pytaniu, owszem, tkwi jakaś doza przekory, ale zrodziło się ono głównie z poczucia obowiązku ponawiania próby udzielenia coraz to bardziej jednoznacznej odpowiedzi. Po to w końcu powstał ten blog.

Tym razem, bez jakichkolwiek uprzedzeń czy jednostronności chciałbym zarysować zmiany w rozumieniu usługi, dokonujące się przez ostatnie sto lat. Zamierzam to zrobić, po pierwsze, w dziale TEORIA, a po drugie, poprowadzić wywód w następujący sposób. Uznając wyłączność (monopol) ekonomii na badanie i definiowanie usług, chciałbym: /1/ przyjąwszy wydłużoną i rozszerzającą się perspektywę interpretacyjną, /2/ nie tylko zarysować zmiany, ale /3/ wskazać wewnętrzne („dyscyplinarne”) ograniczenia, blokujące wyłanianie się paradygmatycznego przełomu, jaki w teorii usług mógłby (powinien) się pojawić, gdyby… Gdyby udało się przekroczyć ograniczający (metodologiczną poprawnością) horyzont zdarzeń i próbować dotrzeć do usługowego sedna.

Nowa terminologia

W celu nie tylko uporządkowania, ale też uprzystępnienia wywodu wprowadzam dwa kluczowe i jednocześnie współzależne pojęcia: CIĄGU GŁÓWNEGO oraz ROZWIDLENIA. To pierwsze określenie (zapożyczone z astrofizyki) pozwala odtworzyć trzy podstawowe fazy przekształceń w podejściu do usług i wyjaśnić, wynikające stąd, odmienne sposoby ich definiowania. Natomiast „rozwidlenie” wyodrębniam po to, by zidentyfikować moment i miejsce, z/w którym należałoby wiązać wzmiankowany paradygmatyczny zwrot.

Rekonstrukcja „ciągu głównego”

Powyższe  zapożyczenie terminologiczne ma swoje uzasadnienie w tym, że pozwala przedstawić zachodzące zmiany jako skutek tyleż samoczynnych, co nieodwracalnych procesów.

Stadium produkcyjno – industrialne

Skutki rewolucji przemysłowej najdobitniej ujawniły swój negatywny, by nie powiedzieć zbrodniczy charakter w postaci zniszczeń pozostałych po obu wojnach światowych. Po czasie odbudowy, czyli z końcem pierwszej połowy XX wieku, zaczyna się nieprzerwany wzrost mocy produkcyjnych. Wprawdzie przemysł zbrojeniowy nadal pozostaje „lokomotywą postępu” (trawa przecież „zimna wojna”), ale masowa produkcja w zasadniczy sposób zmienia wyposażenie gospodarstw domowych. Dla potwierdzenia systematycznie rosnącego poziomu życia społeczeństw Zachodu, posiadanie staje się podstawowym kryterium zamożności i bogactwa narodów. Opuszczająca sektor produkcji przemysłowej masa towarowa – to „dobra” (goods); i już w tym określeniu pojawia się potwierdzenie tego, że przebieg „ciągu głównego” wyznaczony zostaje przez utylitaryzm, narzucający humanistyce i naukom społecznym własną terminologię.

Wprawdzie nie można całkowicie zignorować historycznie udokumentowanego znaczenia usług, natomiast definiując je, wystarczy sięgnąć po industrialny kwantyfikator i tylko go zanegować. W efekcie otrzymujemy następującą definicję:  usługi – czyli to wszystko – co również zaspokaja potrzeby NIE – będąc – PRODUKCJĄ.

 Wzmożone procesy u-towarowienia przebiegają równolegle: spada spożycie naturalne artykułów żywnościowych pochodzących z własnych – domowych – źródeł. Równocześnie w wyniku przechodzenia od samoobsługi do zakupu usług, odkrywa się i docenia ich czasooszczędne funkcje. Jednakże płynna granica między samoobsługą a usługą sprawia, że ta ostatnia traktowana jest jako ubogi wytwór, nieledwie tolerowany, bo podtrzymujący występowanie „szarej strefy” (niezarejestrowanej działalności gospodarczej).

Obowiązujący w tym podstawowym stadium, generalny podział masy towarowej na „DOBRA I USŁUGI” utrwali jednoznaczne utylitarne rozumienie uprzedmiotowionego „dobra” i  przesądzi o trzeciorzędnym znaczeniu usług.

Stadium marketingowe

Kiedy w większości branż dokonało się przejście od rynku sprzedawcy do rynku nabywcy, czyli klient stał się pełnoprawnym podmiotem rynku, o którego względy należało teraz zabiegać – trzeba było sięgnąć po instrumentarium marketingowe. Nie zamierzam odtwarzać historii marketingu współczesnego, ale też nie mogę pominąć zwrotu, jaki w wykorzystywaniu jego instrumentarium dokonał się w połowie lat sześćdziesiątych za sprawą Th. Levitta. O ile wcześniej uwaga producentów, sprzedawców i marketerów koncentrowała się przede wszystkim na produkcie jako takim, to teraz zainteresowania zaczęły koncentrować się na jego zdolności do zaspokajania potrzeb.

Wraz z utożsamieniem produktu z potrzebą – pojawia się klient. Odtąd marketingowa orientacja na klienta staje się „mantrą” gospodarki rynkowej.

Opcja podażowa zmienia się na popytową, a „filozofia” rynku odkrywa banalną prawdę: nie sztuka coś wyprodukować – sztuka sprzedać. Zaczyna się dopasowywanie produktów do – mniej czy bardziej – rozpoznanych potrzeb. Oprócz systematyki potrzeb (hierarchia Masłowa) pojawiają się preferencje, co sprawia, że możliwe jest przejście od segmentacji nabywców do typologii konsumenta. Psychologia (oczywiście behawioralna) staje się nauką pomocniczą marketingu.

Usługa, czyli produkt

Zastąpienie dotychczasowego pojęcia towar (wraz z jego kontrowersyjną dychotomią)  przez marketingowe pojęcie produktu, odsunęło sprawę zdefiniowania usługi na dalszy plan, by nie powiedzieć – do przysłowiowego lamusa. Zapanował więc rodzaj naukowego oportunizmu i mentalnej inercji. Usługa to po prostu produkt, któremu – jeśli się chce – można przypisać dwie cechy:

  • jego wartość użytkowa finalizuje się i ostatecznie potwierdza, dopiero w fazie świadczenia będącego de facto – konsumpcją.
  • w stosunku do produktu opakowywalnego jest on intengible – czyli nienamacalny, jak to wyraził ograniczony (werbalnie) polski tłumacz pierwszego wydania  „Kotlera”.

Z czasem okazało się, że marketing Kotlera nie bardzo daje się zastosować do/w sprzedaży usług. Z końcem lat siedemdziesiątych XX wieku zaczyna wyodrębniać się marketing usług, a literatura z tego zakresu wydatnie przyczynia się do wydłużenia listy swoistych cech usług. Jednakże stosowana w marketingu usług metoda pozwala wskazać, nazwać i opisać tylko te odrębności usług, które zostały dostrzeżone dzięki porównaniu z produktami opakowywalnymi.

Wykorzystywane przez marketing czysto zewnętrzne podejście do usługi jako produktu, niosło ze sobą oczywiste (spektakularne) następstwa. Najbardziej rzucającą się w oczy konsekwencją była  wyraźna niespójność produktu, spowodowana tym, iż jest on:

  • dwudzielny, co oznacza, że jego zawartość wyznaczana jest z dwu odrębnych punktów widzenia, czyli raz – producenta/sprzedawcy’ dwa – klienta.
  • zdekonstruowany; to modne dziś słowo ma opisywać odmienną jego konstrukcję. O ile bowiem wcześniej „produkt” – jako integralna składowa 4Ps – plasowany był w obudowie odpowiednio dobranych, pozostałych trzech „Ps”, to teraz wraz z wyodrębnieniem rdzenia nabywa takie aporetyczne cechy jak: rzeczywisty, konkretny, powiększony, potencjalny, oczekiwany… Tym samym traci nie tylko wcześniejszą spójność, więcej, staje się tworem wewnętrznie sprzecznym (pewne elementy można przecież ujmować i pomijać, a nie tylko dodawać; istnienie potencjalne nie jest istnieniem rzeczywistym – jak dowodzili fenomenologowie).

Powyższe charakterystyki dotyczące produktu dopełnić wypada wskazaniem dwuznacznej postawy marketingu, ściśle reprezentantów marketingu usług znajdujących się w „ciągu głównym”. Marketing usług pozorował stanie w przysłowiowym „rozkroku” – czyli między wytwórcą a konsumentem, ale de facto reprezentował opcję wykonawcy.

Podsumowując: mamy więc produktowe usługi (product services), mgliście,  by nie powiedzieć abstrakcyjnie pojmowane, które mogą być w dowolny sposób dodawane do czegoś, co umownie  nazwano rdzeniem produktu. W ten sposób skonstruowany zostaje – niby usługowy –  „produkt systemowy”, który uznać można za zwieńczenie tego rodzaju marketingowych zabiegów (patrz: książka o podobnym tytule pod redakcją naukową A. Żabińskiego). NB, produkt systemowy – mało oryginalne określenie; albowiem, co nie jest systemem?

Tak przedstawia się opis usługi-produktu, czy też produktowych usług, przedstawiony tu w skrócie, ponieważ jest dobrze znany teoretykom i praktykom  jako tzw. „model Payne’a” (A. Payne, Marketing usług, Warszawa, 1996), więc na tym poprzestaję.

Rozwidlenie

Odnotujmy następującą uwagę: w ostatnich dekadach XX wiedza marketingowa osiąga już taki poziom zaawansowania, że zdobywa się na przejście od modyfikacji i uogólniania praktycznych zastosowań do tworzenia ambitniejszych teoretycznych opracowań. Takiemu teoretycznemu prze/pracowaniu zostaje poddany również produkt, by mógł swoim zakresem znaczeniowym objąć taką efemerydę, jaką jest usługa. Przykładem takiego przetworzenia są następujące określenia:

Usługa, czyli produkt;  usługa – to taki produkt… i tu wymienione zostają pewne cech, których nie posiada produkt opakowywalny.

W efekcie, usługa zostaje zdefiniowana przez produkt, który pojawia się w definiensie usługi jako genus proximus. Można rzec, że marketing usług dochodzi do „ściany”, co więcej, odbija się od niej nie zdając sobie z tego sprawy. Ci, których to uderzenie obudziło, przejrzawszy, starali się pójść w innym kierunku. I tak powstało ROZWIDLENIE.

Jednak większość naukowców i praktyków pozostała na trakcie wytyczonym przez „ciąg główny” – wszak marketing jest tylko jeden (chociaż mamy przynajmniej „trzech Kotlerów”, a może i więcej?).

Uwaga: ostatnie, „kreacyjne”  stadium „ciągu” opiszę niżej.

Natomiast w tym miejscu chciałbym tylko zaznaczyć, że za sprawą marketingu relacji (Relationship marketing)  wyodrębnił się alternatywny nurt w badaniu usług, do którego dołączyłem przed laty (co potwierdza bibliografia), a czego następstwa prezentuję w tym artykule i całym blogu. Więc ROZWIDLENIE.

Stadium kreatywności

Wracamy do „ciągu głównego”.

Produkt czy usługa? – ten bardziej semantyczny niż merytoryczny spór z początkiem XXI nie ma już większego znaczenia, ponieważ w końcu okazało się, że oba pojęcia odnoszą się do tego samego. Tym desygnatem stała się teraz WARTOŚĆ; oczywiście rozumiana jako wartość DLA klienta. Że jednak mentalnie nadal tkwimy w „ciągu głównym” potwierdzeniem jest to, iż swoje rozumienie wartości niezmiennie narzuca jej wytwórca. To on,  przekształcając się w dostawcę – powodowany aksjomatem maksymalizacji satysfakcji klienta – określa rodzaj aktywności, których spełnienie (ową) wartość generuje; to on dobiera aktorów (nowe ważne określenie), wyznacza scenariusze, zgodnie z którymi aktorzy mają odegrać przypisane im role. Tym samym to, co oferuje dostawca z góry gwarantuje pozytywny wynik:

korzyść klienta + przychód dostawcy użyteczności = wartość

Dostarczanie usług staje się odtąd generowaniem wartości.

Jak „produkt systemowy” uznać wypada za zwieńczenie stadium  marketingowego (środkowego), tak stadium kreatywności jest aktualnie dominującą fazą przekształceń zachodzących w „ciągu głównym”. Czy ostatnią? Trudno powiedzieć, ale z pewnością jej reprezentatywną teorią jest Service Dominant Logic. Cały ten koncept nazwałem kiedyś „przekrętem intelektualnym” i pod takim tytułem pojawił się również w/na tym blogu, więc nie muszę się tym ponownie zajmować.

Mogę zatem powrócić do punktu, w którym sygnalizowałem powstanie ROZWIDLENIA. Zatem, wszystko, co poniżej, będzie prezentacją owej „odnogi” w teorii usług – mającej,  co chciałbym wyraźnie  podkreślić marketingową genealogię.

Reinterpretacja usługi w paradygmacie marketingu relacji

/a/ Marketingowa spuścizna

Aby właściwie rozpoznać na czym polega wskazywane tu ROZWIDLENIE, konieczna się staje zwięzła prezentacja całokształtu naukowych dokonań marketingu. Najważniejsze ustalenia teoretyczne, wypracowane przez marketing usług w ciągu minionych czterdziestu lat, można wypunktować w następujący sposób:

  • rola i miejsce usługobiorcy są nie-do-zakwestionowania tudzież nie-do-przecenienia
  • pojemne znaczeniowo pojęcie produktu
  • nie tylko złożoność, co heterogeniczność produktu
  • nie/materialności jako istotny (by nie powiedzieć) istotowy wymiar usługi/produktu
  • wbrew temu, co twierdził Th. Levitt, koncentracja na usługowym produkcie nie grozi zaślepieniem/myopią produktową
  • rewizja znaczenia promocji, zwykle utożsamianej z reklamą

Jedno z tych odkryć jest tak znaczące, iż wypada poświęcić mu odrębną uwagę. Ale zanim to nastąpi, chciałbym wskazać jeszcze na swoiste samo-uwikłanie, w jakim utkwił wyłaniający się (z takich ustaleń) relacyjny marketing usług. Wykorzystując dotychczasowy dorobek marketingu jako „zasób wyjściowy”, niestety, trzeba było przejąć go z całym dobrodziejstwem inwentarza: metodami, schematami/kliszami interpretacyjnymi, a także słownictwem. O ile klienta można było zastąpić usługobiorcą, to „produkt” już nie miał innego zamiennika. Na trwale „sklejona” z produktem usługa pozostawała w jego cieniu.

/b/ Następstwa wynikające z odkrycia nie/materialności

Jednym z najczęściej przywoływanych/cytowanych ustaleń marketingu usług jest zestaw tzw. marketingowych cech usług (w literaturze przedmiotu występujących jako: NIEmaterialność, NIEtrwałość, NIEsekwencyjność, NIEjednorodność), które łącznie traktowane są jako uzasadnienie odrębności marketingu usług. Tym razem – nawiązując do owych rozpoznanych cech – chciałbym dać pełniejszą charakterystykę momentu, określanego tu jako ROZWIDLENIE.

Odkrycie i uwzględnienie  owych swoistych cech usługi/produktu, przy jednoczesnym ich odniesieniu do OSOBY usługobiorcy sprawiło, iż pojawić się musiał – sit venia verbo – komponent  antropologiczny. Wcześniej nieobecny, bo ignorowany. Chcąc utrzymać dyskurs w ryzach, a jednocześnie dookreślić owego komponentu  pojemne  znaczenie, pomocne będzie sięgnięcie po znaną sentencję charakteryzującą conditio humana:

NON HABERE SED ESSE

Wyraża ona egzystencjalny dylemat i podkreśla alternatywę, która niczym w Hamletowskim pytaniu zaczyna docierać do świadomości – naukowców, a następnie usługodawców (chociaż ci pierwsi są również dostarczycielami usług). Wprawdzie z oporami, ale w końcu krystalizuje się myśl, iż obowiązujący wcześniej w „ciągu głównym” prymat posiadania powinien zostać zakwestionowany i zniesiony. W imię antropologicznych racji; albowiem wraz z pojawieniem się na pierwszym planie osoby usługobiorcy, najważniejsze staje się b y c i e, czyli esse. A więc, to nie posiadanie, ani materialne zasoby świadczą o „bogactwie” osoby czy kraju, tylko osiągnięty poziom egzystencji godny człowieka.

Tym samym dokonuje się reinterpretacja ekonomicznej kategorii, jaką jest dobrobyt. Nabiera on nowego  „od/materializowanego” znaczenia: DOBRO-BYT, to już nie opływanie w u/przedmiotowionych  „dobrach” tylko BYCIE – W – DOBRU, rozumiane jako współudział w pomnażanie Dobra. I dopiero teraz pojawić się może najważniejszy rys opisywanego owo ROZWIDLENIA: nasza aktualna wiedza o usługach pozwala dostrzec, że usługa może być nie tylko nośnikiem Dobra, ale wręcz jego synonimem.

/c/ Marketingowo przetworzona usługa

Po tym, co zostało powiedziane wyżej, nie będzie przesadnym stwierdzić, że wraz z ROZWIDLENIEM pojawia się zupełnie nowa perspektywa, w jakiej zaczyna się postrzegać usługi. Jej uwzględnienie pozwala w odmienny sposób (od przedstawionego w pkt. B) rozwiązać problem oryginalności/unikatowości  usługi/produktu. Jeśli usługa może być Dobrem, to też powinna taką się ujawnić, okazać; nadto, ten aksjologiczny wymóg nie może być jednostronnie sformułowaną utylitarną dyrektywą, czy „jakościową” normą. Usługodawca nie może arbitralnie niczego narzucać nabywcy, ale też usługobiorca nie powinien być więźniem swoich (niekiedy wyimaginowanych) oczekiwań. Owszem, oba – zwłaszcza odmienne – punkty widzenia powinny być uwzględnione w memencie negocjowania/projektowania zawartości przedmiotowej zlecenia. Wyłaniająca się z drugiej fazy CLAN usługa jest już marketingowo przetworzona, a więc staje się swego rodzaju synkretycznym konstruktem (chciałoby się powiedzieć kompromisowym „projektem”, gdyby to słowo nie zostało doszczętnie zdewaluowane).

Powtórzę: dzięki marketingowemu przetworzeniu usługa staje się usługowym produktem istniejącym potencjalnie i intencjonalnie, jako korelat świadomości stron zaangażowanych w jej tworzenie/projektowanie. Jednocześnie oczekuje się, że wraz z wejściem owego konstruktu w fazę realizacji systematycznie i sukcesywnie urzeczywistniać się będzie to, co w nim uprzednio zostało zawarte. O tym, co składać się powinno na zawartość tak rozumianego, bogato wyposażonego usługowego produktu współ/decydują uzgadniające i umawiające się strony (UgD oraz UgB). Realizacja będąca urzeczywistnianiem tego, co pierwej tylko potencjalnie mogło zaistnieć, jest zatem sukcesywnym dostarczaniem spodziewanych korzyści dla usługobiorcy i finalnie – finansowej gratyfikacji dla wykonawcy.

Aby nie było cienia wątpliwości dodać wypada, że to, co zostaje skonsumowane czy spożytkowane jest wynikiem sprawstwa, wymaga przede wszystkim zaangażowania ludzi. Zatem:

Bez ludzi nie ma usług

Dlatego też mechaniczna/automatyczna produkcja czy dystrybucja korzyści nie jest usługą, nawet – jeśli zaklinając rzeczywistość – nazwiemy ją dodatkowo produktem.

Odpowiedź

Zbliżając się ku końcowi rozważań, wypada powrócić do tytułowego pytania: „usługa – czyli co?”.

Czytelnik, który heroicznie dobrnął do tego miejsca, nie powinien być zaskoczony, że w formułowanej teraz odpowiedzi uwydatniona zostanie ścisła zależności między rozumieniem tego czym/kim jest człowiek (ujmowany w kontekście conditio humana) a sposobami definiowania usługi. Pierwsze przesądza o drugim. To nieprzypadkowa zbieżność. Zanik klasycznego rozumienia usługi zbiega się bowiem z problem tożsamości indywiduum ludzkiego. Niemożność udzielania odpowiedzi na pytanie kim/czym właściwie jest człowiek (i tym samym w odniesieniu do „Ja”: ku czemu powinienem zmierzać, na co/kogo mogę liczyć, czego powinienem się spodziewać..) implikuje powstanie zaburzeń w procesie antropogenezy.  Pozbawione egzystencjalnego fundamentu usługi zostają wydane na pastwę technologii.

Opisywane wyżej ROZWIDLENIE nabiera zatem dodatkowego znaczenia, ponieważ poprzedza fazę, która następuje później, a w której zachodzące zjawiska/procesy opisywane są za pomocą  przedrostka PO/POST- po/nowoczesność, po/historyczność – wreszcie post/human era.

Ale jest to nie tylko złowieszcze miejsce czy też faza. Jest to raczej  jakiś punkt zwrotny, w którym z „głównego ciągu” – za sprawą refleksji antropologicznej – wraz z  ROZWIDLENIEM pojawia się usługowe rozgałęzienie. Zidentyfikowany w ten sposób rozziew wyrazić można stosując sprawdzony zabieg personifikacji. Pozwala on ująć  współczesnego człowieka w klamrę porównania: zatomizowana jednostka advers. w pełni ukształtowana osoba.

Zatomizowana jednostka

To statystyczno-informatyczne określenie dość dobrze wyraża stan zatracenia się jednostki w masie wystandaryzowanych produktów. Zatomizowany człowiek tym łatwiej zostaje pochwycony przez „sieć” i zaciągnięty – nolens volens – w cyberprzestrzeń, ponieważ jedynymi punktami dokowania/zaczepienia są dlań centra handlowe bądź sklepy internetowe. Wbrew utrwalanym opiniom,  cyberprzestrzeń  to nie jest żaden „wirtualny świat” – tylko świat z góry zaprogramowany. Obowiązują w nim normy technologiczne oraz standardy jakości osadzone zostają na prawach materii (mniej lub bardziej ożywionej).  Poza surfingowaniem w/po „sieci”, jedyną i ostatnią aktywnością człowieka staje się konsumowanie i rozrywka.

Wszystko to daje podstawy, aby znanemu powiedzeniu nadać takie brzmienie: powiedz mi co konsumujesz, a powiem ci, czy jesteś jeszcze człowiekiem.

Czy i na ile, jest nim samo-zaspokajający się homo felicitabilis – zdolny jedynie do uszczęśliwiana samego siebie?

W usługowym kontekście, na szczęście, można próbować z (jakimś) powodzeniem rozwiązywać podstawowe dylematy współczesnego człowieka, zwłaszcza kiedy posiłkować się będziemy słowem:  samo/dzielność.

Zwracając nań uwagę zauważymy najpierw, że opisuje ono powszechny w konsumpcjonizmie sposób negowania zasady antropicznej; zasady głoszącej niesamowystarczalność bytową człowieka. Wywołany tą konstatacją niepokój powinien skierować naszą uwagę na niebezpieczne konsekwencje z tego zaprzeczenia wynikające. SamoDZIELNOŚĆ okazuje się bowiem samoODDZIELENIEM i tym samym odsłania fałsz (osławionej) SAMOrealizacji, jako celu jednostkowego życia.

Od Arystotelesa poczynając człowiek był definiowany jako zoon politikos i przynajmniej przez dwa tysiąclecia homo sapiens starał się podkreślać znaczenie -wyróżniającego go – drugiego członu tej nazwy. Opisywane tu procesy (atomizacji, reifikacji, autarkiczności, samoobsługi…) powodują ponowne osuwanie się człowieka w świat przyrody. Człowiek pozbawiony animy powraca do świata animalsów. Dlaczego?

Usługobiorcą być

Kontynuując przyjęty wyżej sposób prowadzenia dyskursu tudzież zachowując charakterystykę alternatywnej sylwetki wyłaniającej się wraz z ROZWIDLENIEM, przytoczony wcześniej slogan brzmi teraz tak :

powiedz mi jakie usługi nabywasz, a powiem ci czy masz szansę stać się w pełni człowiekiem.

W tej zmodyfikowanej wersji znanego porzekadła najważniejsze jest zwrócenie uwagi na STAWANIE SIĘ W PEŁNI CZŁOWIEKIEM. Owo stawanie się jest w istocie WSPÓŁ/kształtowaniem. Wyróżniona partykuła „współ-” urasta tu do rangi mocnego/trwałego desygnatu opisującym działalność usługową jako WSPÓŁkształtowanie, WSPÓŁtworzenie, WSPÓŁudział… Zaangażowany we WSPÓŁtworzenie człowiek (jako UgD albo UgB) – w odróżnieniu od zatomizowanej jednostki jako konsumenta – ma szansę kształtować  egzystencję, by odkrywszy swoją Jaźń – zaistnieć jako osobowość (a nie tylko jako odosobniony osobnik).

Odpowiedź finalna

USŁUGA TO ANTROPICZNA SYGNATURA.

 

PS

W astrofizyce określenie: „ciąg główny” służy do wyjaśnienia cyklu życia gwiazd (powiedzmy: od olbrzymów po karły i …czarne dziury). Siłą napędzającą owe przekształcenia jest energia termo/jądrowa zaczynająca się od syntezy wodoru i helu, powodująca wyłanianie się kolejnych pierwiastków o większej sile wiązania i ciężarze (tlen, węgiel… żelazo). Przyjęta w tym artykule metafora (analogia?) traktuje „ciąg główny” jako cywilizacyjną trajektorię prowadzącą od królestwa Ducha w otchłań materii.

Co się stanie jeśli przeoczymy ROZWIDLANIE?

Kazimierz Rogoziński