Wstęp
Już nie tylko od wielkiego święta, nęka mnie uporczywa myśl: dlaczego de/chrystianizacja Polski tak radykalnie przyspieszyła? Jakie są powody tak masowego wyrzekania się wiary ojców, przez odrodne córki i synów?
Autopsja sprawia, że poszukiwanie odpowiedzi na powyższe pytania nie przybierze charakteru teoretycznej spekulacji. Nie sądzę, bym musiał wyjaśniać, dlaczego do zjawiska de/chrystianizacji moich (byłych) „braci w wierze” mam emocjonalny stosunek. Chciałbym jedynie wyrazić nadzieję, że będąc nieobojętnym obserwatorem postępującego procesu, zyskam na tym jako autor, że moje zaangażowanie podziała ożywczo również na samo myślenie. Ta uwaga pozwala mi sformułować deklarację wstępną: wyrażane w tym artykule opinie mają charter empiryczny, albowiem podstawą ich formułowania była obserwacja uczestnicząca i doświadczenie autora.
Przejście przez „morze czerwone”
Zacząć wypada od retrospektywy, niepozbawionej osobistych wątków.
W PRL-u, religia była nie tylko formą obrony przed DIA-MATEM, ale – podobnie jak pod zaborami – także przed wynarodowieniem. Jak wszem wiadomo, metodycznie rozpracowane represje wymierzone w Kościół, czyli w hierarchów i wiernych, wywołały w końcu odwrotny skutek: instytucjonalny Kościół stał się dla opozycji twierdzą obronną, w której szukała schronienia. Nikogo też nie raziło, że praktyki religijne obfitowały w poza/konfesyjne wydarzenia: procesje z okazji święta Bożego ciała były manifestacją katolicyzmu, a nie tylko wyrazem kultu eucharystii; niezależnie od laickich imprez noworocznych – inicjowanych przez aktyw partyjny – w wielu instytucjach i zakładach pracy celebrowano spotkania opłatkowe ze śpiewaniem kolęd; by o pielgrzymkach papieża już nie wspomnieć.
Skoro nie powidła się kolektywizacja rolnictwa, więc tym bardziej wieś stała się ostoją katolicyzmu (prawie 70% praktykujących w połowie lat siedemdziesiątych). Wiarę i obrzędowość ludową przeniosły do miast dwa pokolenia tzw. awansu społecznego (awans cywilizacyjny oznaczał spadek poprzedniego wskaźnika jedynie o 10%). I co zrozumiałe, od czasu wyboru papieża Polaka, polscy katolicy bardziej podlegali wpływom Rzymu, niż Moskwy.
Nie do pomyślenia więc było, aby w naszym kraju mogło mieć miejsce spotkanie „na szczycie”, jakie odnotowują kremlowskie kroniki; kiedy to z okazji rocznicy rewolucji bolszewickiej L. Breżniew podejmował patriarchę Pimena i rabina Fiszmana oraz przyszłego patriarchę Wszechrusi – Ridigiera, wznosząc toast za przyszłość komunistycznego dieła i pabiedu. Było czymś niewyobrażalnym, aby nieugięty – bo też srodze doświadczony przez reżym, prymas Wyszyński mógł podać rękę gen-sekowi, nie mówiąc już o wspólnym spełnianiu toastu…
Sztuczna wyspa
Trwający ćwierć wieku pontyfikat Karola Wielkiego Wojtyły, to w jego ojczyźnie apogeum chrześcijaństwa, czego trwałym pokłosiem miało być – wyrosłe w tym czasie – pokolenie JPII.
Niestety, niebawem miało się okazać, że polska enklawa katolicyzmu to skansen, że na „drodze postępu ku wolności” inne kraje chrześcijańskie zdecydowanie nas wyprzedziły.
Jak można było oczekiwać, zafiksowana przy „okrągłym stole” tzw. „wielka transformacja” rychło zaczęła przynosić pierwsze i oczekiwane wyniki. Przeobrażenia nabierają szczególnej intensywności na początku pierwszej dekady XXI. Stopień ich złożoności wymagałby napisania osobnego traktatu. W ograniczonym objętościowo tekście (kto to przeczyta?) skupiam się zasadniczo na wypunktowaniu najważniejszych dat i odpowiadających im zdarzeń:
- w nowe tysiąclecie wprowadza nas post/komuna, przejmująca pełnię władzy (prezydent Kwaśniewski + plus rząd L. Millera )
- akces Polski do UE (2004)
- śmierć JPII (2005)
Te trzy historyczne wydarzenia ujawniły, że Polska to „sztuczna wyspa” wyrosła na rozlewającym się oceanie wolności (od wszystkiego). Jak (prawie) pół wieku wcześniej trzeba było zreformować Kościół i dostosować go do nowej konstytucji promulgowanej przez Vaticanum II, podobnie teraz konieczne okazały się zmiany, nadające życiu religijnemu rys nowoczesności. Niebawem wyłoniła się awangarda polskiego katolicyzmu złożona z jezuitów, dominikanów oraz światłych redaktorów (z „Tygodnika powszechnego” oraz „Więzi”). Podjęli oni wysiłek przedefiniowania dziejowej misji Polski, która po otwarciu na świat zamiast przedmurzem chrześcijaństwa – okazała się jego religijnym skansenem. Takiej kompromitacji należało się tylko wstydzić. Aby wymazać z wizerunku Polski piętno zacofania, pilnie zaczęto nadrabiać zapóźnienia.
Wreszcie wśród elity wiernych wylansowany został „otwarty Kościół”, co z resztą zbiegło się z powszechnym zamykaniem kościołów, które odtąd stały się niedostępne poza godzinami nabożeństw.
Na różne sposoby można przedstawiać złożoność dokonujących się zmian; to oczywiście procesy wielowarstwowe i zsynchronizowane. Namiastkę syntezy osiągnąć można posiłkując się liczbami. Sięgam więc po jedną wymowną „daną” pochodzącą ze statystyki Kościoła w Polsce. Ilustruje ona radykalizm przekształceń duchowości wyznawców Chrystusa, udokumentowany liczbą powołań kapłańskich. W ciągu minionych dwudziestu lat liczba alumnów w seminariach diecezjalnych i zakonnych zmniejszyła się trzykrotnie. Dziś sutanny ani habitu (poza zakonnicami) nie ujrzysz na ulicy; niebawem już nie będzie komu świecić nabożnym przykładem.
Przyczyny
Pewien naukowiec z Uniwersytetu Olsztyńskiego uzyskał w 2020 roku grant wart 3 ml zł. na badania, których celem jest obiektywne rozpoznanie przebiegu procesów laicyzacji społeczeństwa polskiego. Można chyba liczyć na to, że publiczne środki nie zostaną zmarnowane i do końca 2023 roku dowiemy się prawdy o naszej wiarołomności. Póki co… na własne ryzyko podejmuję wywód, który ma charakter nieledwie przyczynkarski tudzież quasi – naukowy. Jak wspomniałem wcześniej, jest on bowiem prezentacją subiektywnych poglądów i intuicyjnego osądu. Po tych zastrzeżeniach, do przytoczonych wyżej historycznych wydarzeń i sygnujących je dat – dodaję coś w rodzaju kommemoracyjnych uściśleń, z zamysłem stworzenia skrótowej listy przyczyn:
– po śmierci JPII powstała nagle pustka i dezorientacja na szczycie hierarchii polskiego Kościoła. Co gorsza, ujawniła się śladowa recepcja jego dzieł w społeczeństwie polskim: Karola Wojtyły – jako profesora etyki (autora fundamentalna praca z antropologii chrześcijańskiej pt. „Osoba i czyn”); jego papieskich encyklik, zwłaszcza z zakresu nauki społecznej kościoła; nie mówiąc już o przesłaniu K. Wojtyły – poety, skierowanym do artystów („List do artystów”). Zdumiewające, bo prawdziwe, że w ojczyźnie K. Wojtyły był tylko JEDEN reżyser, który odważył się wystawić utwory sceniczne papieża-poety-dramatrurga, oczywiście jedynie w peryferyjnych teatrach, ale za to wszystkie. Piszę „był”, ponieważ Andrzej M. Marczewski zmarł w 2020 roku.
– źle sformułowana misja polskiego Kościoła: rewindykacje i skupienie się na materialnych zasobach zamiast na substancji duchowej
– zamiast pomnażania dowodów żarliwej wiary – obrona stanu posiadania
– tolerowanie „lawendowego lobby”
– nauka religii jako emblematyczny przykład niepowodzenia edukacji szkolnej
– wreszcie pandemia, która staje się przysłowiowym „gwoździem do trumny” autentycznego życia religijnego, ponieważ wraz z jej ogłoszeniem, rozwiane zostały wcześniejszych wątpliwości. Nagle okazało się, że:
zdalnie = bezpośrednio
jednoczesność = jednorodność
czas rzeczywisty przekształca wirtualność w realność
Oznacza to, że podobnie jak e-Mszę św. – także pozostałe sakramenty będzie można niebawem szafować via internet, bo osiągnęliśmy już taki nowoczesny standard.
Uznanie wymienionych wyżej zjawisk za zasadnicze przyczyny tłumaczy, dlaczego wygasła żarliwość religijna, a wraz z nią – pryncypialność takich kategorii moralnych jak: prawda, dobro, sprawiedliwość, uczciwość, compatia… Postępująca komercjalizacja życia dopełniła reszty, zastępując tamte kłopotliwe kategorie uniwersalnym kryterium opłacalności. I jak to wyraził, tyleż szczerze, co dosadnie pewien niemiecki ekspert, wprowadzający na polski rynku rodzime firmy: „Polacy zostali rozjechani przez kapitalizm”. Jakby tego było mało, jego opinię uzupełnić trzeba stwierdzeniem, iż wyciśnięte z Polaków resztki duchowości zostały (doszczętnie?) wygaszone przez miękką indoktrynację prowadzoną przez mass-media.
Podsumowanie
Podejmowane w PRL-u „na siłę” wyrugowanie religii z życia jednostkowego i zbiorowego – chociaż trwało ponad czterdzieści lat – przyniosło wynik odwrotny od zamierzonego i naukowo zaprogramowanego. Ale wystarczyła niespełna połowa tego okresu, by uznać, że religia znalazła się w odwrocie. Za Ch. Delsol – wypada uściślić: religia monoteistyczna. Albowiem zniknięcie Boga nie oznacza pojawienia się absolutnej próżni. Opustoszałe przez transcendencję miejsce wypełnione zostaje przez immanencję politeizmu bądź panteizmu. Od kiedy ogłoszono, że „Bóg umarł”, odtąd wyłącznie homo creator wyznaczał będzie odmiany nowego „sacrum”, na swoją miarę i podobieństwo.
Wprost nie-do-wiary, ale dane mi było przeżyć dwa ekstremalne – krańcowo odmienne – stany społeczne:
„Festiwal Solidarności” (zwany też rewolucją moralną bądź rewolucją sumienia) – kiedy w 1980 roku, strajki wybuchały po to, „żeby Polska była Polską”.
„Strajk kobiet”, wywołany w roku pandemii i porażający ostentacyjną profanacją resztek transcendencji, po to, „żeby Polska przestała być Polską”.
Kazimierz Rogoziński